Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
maraton rowerowy 750km w 24h
#11
KermitOZ napisał(a):Nie bez trudu Big Grin ale pocisnąłem Smile
GRATULACJE Confusedhock:

A może zapodasz jakieś szczegóły jeśli jeszcze nie śpisz?
Odpowiedz
#12
kuczy napisał(a):Dziwne żeby była relacja jeśli startowali o 11,45 Tongue
Dni mi się popieprzyły :oops: :mrgreen:
Odpowiedz
#13
KermitOZ napisał(a):Nie bez trudu Big Grin ale pocisnąłem Smile

Zaglądałem w międzyczasie na www.kolarze.info więc wiem, że się udało ale czekamy na konkretną relację z pierwszej ręki!
Pozdrawiam,
Maciek
Nocny Patrol
Odpowiedz
#14
Jeszcze trochę lansu:

Fotki Artura Muszyńskiego: http://picasaweb.google.com/flybig69
Fotki z infonaleczow.pl: http://www.infonaleczow.pl/galeria-maraton-750km-w-24h/
Film z dekoracji w Nałęczowie: http://www.youtube.com/user/infonaleczow
Artykuł z Dziennika Wschodniego: http://www.dziennikwschodni.pl/apps/pbcs.../382515139
Artykuł z MM Puławy: http://www.mmpulawy.pl/artykul/przejecha...15585.html
Artykuł z KazimierzDolny.pl: http://www.kazimierzdolny.pl/news/750_km.../7655.html
Artykuł z Teraz Puławy: http://img21.imageshack.us/img21/304/63308999.jpg

Moja relacja wkrótce Smile
GrzegorzMazur.pl
Go hard or die hard!
Odpowiedz
#15
Tych, którzy czekali na tę relację przepraszam bardzo, że to tyle trwało, ale mam wakacje i ciężko mi się do czegokolwiek zabrać ;D

Na tę dobę czekałem od roku, czyli od ukończenia maratonu 700km w 24h. Udało mi się przejechać ten dystans w wyjątkowo niesprzyjających warunkach pogodowych wiedziałem, że jest jeszcze sporo zapasu i 750h w ciągu 24h jest zdecydowanie realne. Miał to być dla mnie najważniejszy start w sezonie. Po tym jak w ubiegłym roku trochę przypadkiem zrobiłem te 700km, w tym roku chciałem już być pełnoprawnym uczestnikiem maratonu, pracować solidnie na zmianach i potwierdzić, że te 700km to nie był żaden fart.

Do najcięższej doby w moim życiu przygotowywałem się przez kilka miesięcy. Bardzo dużo jeździłem w ostatnim kwartale 2008 (łącznie 5500km, w tym połowę na góralu). W roku 2009 przed maratonem miałem przejechane 7400km. Nie wiem ile z tego było treningów, bo rowerem poruszam się na co dzień, ale w każdym razie nie było źle. Dodatkowo w tym sezonie miałem już 12 startów w różnego rodzaju wyścigach, bez oszałamiających rezultatów, ale czułem, że jestem dostatecznie mocny, żeby dać radę na 750km. Dodatkowo umocnił mnie w tym przekonaniu trening 250km ze średnią ponad 30km/h, podczas którego m.in. objechałem trasę maratonu z Arkiem i Rafałem. Generalny sprawdzian nastąpił podczas lubelskiej Mazovii. Mimo defektu byłem zadowolony ze startu, bo jechało mi się świetnie i czułem, się bardzo mocny, jak chyba nigdy wcześniej.

Przez ostatni tydzień przed maratonem musiałem się bardzo ograniczać, żeby zbyt dużo nie jeździć (łącznie tylko 100km od poniedziałku do piątku Big Grin). Było to trudne, ale jakoś się udało. Starałem się pozytywnie nastawić do startu. Dochodziły mnie myśli, że może się nie uda, co będzie jak strzelę i nie dam rady? Radziłem sobie z tym w jeden bardzo prosty sposób: olewałem temat na maksa. Do tematu podchodziłem na luzie i starałem w ogóle jak najmniej myśleć o maratonie. Myślałem sobie: Jak się nie uda to nie ma tragedii, każdemu się zdarza słabszy dzień. 700/24 i tak nikt mi już nie odbierze. Cokolwiek będzie to i tak będzie ok, więc nie ma powodów martwić się na zapas, tylko spokojnie czekać do startu. A doczekać się nie mogłem bardzo. Chciałem jak najszybciej mieć już za sobą czas oczekiwania, w końcu wystartować i wziąć razem z chłopakami sprawy w swoje nogi.

Tym razem wolałem już nie ryzykować z takiej akcji jak w ubiegłym roku i nie przyjeżdżać z Lublina na rowerze dwie godziny przed startem, więc wybrałem transport PKP dzień wcześniej. W Puławach przyjął mnie Arek z Karoliną za co wielkie dzięki dla nich Smile Wieczorem pojechaliśmy załadować busa i spotkać się z resztą chłopaków. Nastroje były bojowe, większość z nas znała się z ubiegłego roku, więc było wesoło Smile W drodze powrotnej zaopatrzyłem się z Arkiem w zapas zbożowych batonów i piersi kurczaka na kotlety, które mieliśmy zabrać na maraton Big Grin Jakoś się specjalnie nie stresowałem i wszystko przebiegało zgodnie z planem. Pełen luz. Ze spaniem także nie było problemów. Osiem godzin dobrego snu i rano byłem wypoczęty i gotowy do startu. Jeszcze bardziej nie mogłem się doczekać, chyba jak każdy. Chciałem już wsiąść i jechać. Zrobić te 100-200km na początek i wiedzieć już jak w praktyce jest z moją formą i przekonać się czy naprawdę stać mnie na przejechanie tak morderczego maratonu. Każda chwila jednak strasznie się dłużyła. Jeszcze śniadanie, jeszcze sprawdzenie roweru, spakowanie torby tak, żeby wszystko było pod ręką, gdy będzie potrzebne. Później oczekiwanie pod Urzędem Miasta w Puławach, sprawy organizacyjne, modlitwa. No i nareszcie. Wybiła 11:50. Razem z pozostałą dwunastką wyruszyłem na trasę. Szybki dojazd na miejsce startu ostrego, końcowe odliczanie do równej godziny 12 i zaczęło się Big Grin

Po miesiącach oczekiwań, przygotowań, treningów ruszyliśmy. W końcu! Od razu ustawiliśmy się w wachlarz i poooszło. Już na samym początku Robert zarzucił ostre tempo, tak, że aż przejechał pierwsze skrzyżowanie i musiał zawracać. Pierwsze godziny były ostre, bardzo ostre. Nikt się nie oszczędzał, wszyscy chcieli jak najszybciej wychodzić na swoją zmianę i pokazywać, że są mocni. Jechaliśmy ze średnią wyższą od planowanej. Jeden za drugim, w minimalnych odstępach. Pogoda dopisywała, trasa była znakomicie dobrana, nie byliśmy jeszcze zmęczeni, więc mocne tempo nam pasowało.

Wiedziałem, że regularne picie i jedzenie na trasie to podstawa sukcesu. Bez tego ani miesiące treningów, ani wielka wola walki i ambicja nie pomogą. Po prostu baterie się wyczerpują i jazda się kończy. Dlatego piłem i jadłem jak najwięcej, nawet wtedy gdy nie byłem głody i spragniony. Na pierwszych trzech kółkach – do pierwszego bufetu wypiłem 11 półlitrowych bidonów. Picie kończyło się tak szybko, że zdarzało się, że zanim przyszła kolej na moją zmianę to nie miałem już nic w bidonach i musiałem zjechać do busa i później nadganiać, żeby zająć z powrotem swoje miejsce. Było to zdecydowanie rozsądniejsze niż czekanie na swoją zmianę bez kropli wody w bidonie. A czekać trzeba byłoby bardzo długo, bo zmiany były bardzo długie. Pamiętam, że Oskar miał ten sam problem z bidonami, bo raz aż wygonił mnie ze zmiany, żeby samemu móc jak najszybciej odrobić swoje i zjechać po napój Big Grin

Odcinek do pierwszego bufetu poszedł bardzo szybko, dałem przynajmniej cztery dobre zmiany, jedną na odcinku do Zwolenia, później dwie w drodze do Kozienic. Jechało się tam bardzo dobrze, zmianki dawałem na kilkanaście minut a prędkość rzadko spadała poniżej 38km/h. Ostatni raz na tym odcinku byłem na przedzie na ostatnich kilometrach, tuż przed bufetem. Chciałem mocnym akcentem zakończyć ten etap trasy, bo wiedziałem, że będzie trochę czasu na regenerację.

Gdy zajechaliśmy na pierwszy ciepły posiłek na stołach już czekał rosół. Po tych wszystkich słodyczach na trasie, był on przesmaczny Big Grin Drugie smakowało mi trochę mniej (makaron z tuńczykiem), ale i tak nie było co narzekać. Po posiłku jeszcze tylko zmiana koszulki i szkieł w okularach, założenie rękawków i lampek i byłem gotowy do wyjazdu i dalsze zmagania z czasem i dystansem. Niestety z osób atakujących 750km zostało nas już tylko dziesięciu. Na nocne pętle dojechał do nas Michał.

Wyruszyliśmy w drugą część trasy. Było jeszcze widno i co najważniejsze ciepło. Rękawki na razie miałem zwinięte na nadgarstkach, a światła wyłączone. Michał dostał od Rafała zalecenie, żeby jechać ok. 33km/h. Mogliśmy sobie na to pozwolić, przynajmniej na pierwszej pętli, ponieważ do pierwszego bufetu średnia prędkość wynosiła ponad 35km/h. Mogliśmy teraz więcej odpocząć schowani na kole, bo na przedzie większość czasu ciągnął nas Michał. W miarę jak zaczęło się robić ciemno przeszedłem bardziej na tył i tam jechałem przez większość czasu. Było tam jaśniej, przez co bezpieczniej i dlatego zdecydowałem się na to, żeby w końcu peletonu.

Jeśli chodzi o kondycję fizyczną to jechało mi się ciągle znakomicie. Niestety znacznie gorzej było od strony mentalnej. Odkąd wyruszyliśmy z Góry Puławskiej zacząłem zastanawiać się po co ja to robię? Jaki jest sens tak morderczego wysiłku? Co ja z tego będę miał? Czy warto się tak poświęcać tylko po to, żeby móc się później pochwalić, że przejechało się tak nieziemski dystans w tak krótkim czasie? Te pytania nie dawały mi spokoju przez całą noc. Mimo, że noga ciągle podawała i nie miałem żadnych kłopotów ze zdrowiem (no może zbyt często musiałem się zatrzymywać, żeby usunąć ten cały syf z mojego organizmu i to nie tylko przodem Wink to kilka razy poważnie rozważałem zejście z roweru.

Na szczęście było parę rzeczy, które mnie na nim zatrzymały i pozwoliły jechać dalej. Na pewno motywowało mnie to, że jak dojadę do drugiego bufetu to będę miał już 540 km na liczniku i zwykłym frajerstwem będzie wycofać się w takim momencie tylko z takiego powodu, że nie chce mi się dalej jechać. Poza tym zbyt dużo osób wiedziało o tym, że jadę ten maraton i zwyczajnie nie chciałem robić kichy. Wiedziałem, że jeśli zakończę jazdę z byle powodu i przedwcześnie to nigdy sobie tego nie wybaczę. W końcu puławskiemu maratonowi podporządkowane były wszystkie inne imprezy i byłoby zwykłą głupotą nagle machnąć ręką i powiedzieć „stop”. Łatwo więc w nocy nie było, ale jakoś się przemęczyłem i dojechałem do drugiego bufetu.

Na tych trzech nocnych pętlach na szczęście dalej dbałem o odżywianie, ale wypiłem już dużo mniej. Wiedziałem, że spowodowane to było pewnie mniejszą temperaturą, ale i tak obawiałem się, że wypiłem zbyt mało. W każdym razie na drugim pit stopie znowu wrzuciłem w siebie energetyczny zestaw (identyczny jak za pierwszym razem). Jeszcze tylko ponowna zmiana szkiełek, zmiana bandany, ściągnięcie rękawków i byłem gotowy do wyruszenia na ostatni etap maratonu.

Na nocnych pętlach tempo było trochę wolniejsze, dodatkowo po bufecie opuścił nas już Michał (odwalił tej nocy kawał dobrej roboty), więc byliśmy zdani tylko na siebie. Wydawało się, że mamy dalej duży zapas czasu, jednak ostatni odcinek jechało się trochę ciężko i nerwowo. Pierwsza pętla po bufecie była jeszcze dla mnie w porządku, druga minęła także znośnie. W połowie ostatniej pętli, w drodze do Zwolenia, gdzie mieliśmy ostro pod wiatr dałem ostatnią zmianę. Wycisnąłem ile tylko mogłem, ale miałem wrażenie, że to już nie było to co być powinno. Po kilku kilometrach na drodze do Kozienic dopadł mnie w końcu poważny fizyczny kryzys. Wiedziałem, że przez pewien czas będzie ciężko, ale starałem się nie panikować. Tylko spokój mógł mnie uratować. Postanowiłem więc na pewien czas schować się za busa, żeby trochę odpocząć. Towarzystwo miałem doborowe, bo za busem jechało nas w porywach nawet do czterech osób Big Grin Tak przemęczyłem się dobrze ponad godzinę.

Kilka kilometrów przed mostem w Puławach postanowiłem dołączyć do głównego peletonu i dogoniłem chłopaków. Na moście musieliśmy się dwa razy zatrzymywać, żeby nie połamać kół na złączach. Nie było nam to zbytnio na rękę, bo ciągle toczyliśmy bitwę z czasem. Mieliśmy kilkanaście minut zapasu, ale wiedzieliśmy, że przed nami najtrudniejszy odcinek, pełen trudnych podjazdów. Kilka kilometrów za mostem grupa zaczęła się rwać. Jedni wyrwali do przodu, inni zostali. Ja pedałowałem raczej w miarę z przodu. Ostatni odcinek jechało z nami kilku pomocników, w tym Tomek. To rozmawiając z nim pokonywałem kolejne podjazdy, które biorąc pod uwagę wcześniejszy kryzys i niemały już dystans w nogach, szły mi zadziwiająco dobrze. Odżyłem. Miałem wrażenie, że łykam górki jakbym dopiero wsiadł na rower Smile Nie miałem już nic w bidonie, ale widziałem, że meta jest bardzo blisko Smile Po kilku podjazdach dotarliśmy do Wąwolnicy. I nagle na wysokości błoni za sanktuarium wybiło upragnione 750km. Poczułem ogromne szczęście i wielką ulgę. Udało się! A do dwunastej miałem jeszcze 15 minut Smile

Gdy dojechałem do centrum Wąwolnicy chłopaki z busa i ci, którzy wcześniej osiągnęli ten magiczny dystans czekali na nas. Zatrzymałem się i ja. W końcu mogłem spokojnie się napić, zjeść banana i chwilkę odpocząć. Wkrótce dojechali pozostali. Na metę do Nałęczowa mieliśmy jechać razem. Jednak ja nie miałem siły już odpoczywać i czekać aż ruszymy Big Grin Wsiadłem na rower i zacząłem toczyć się do mety tak, żeby za kilka minut mnie dogonili. Tak się stało i już w zwartej grupie, zmęczeni, ale szczęśliwi jechaliśmy na dekorację w Nałęczowie. Kilka minut po dwunastej wjechaliśmy na metę. Tam ogromnymi brawami powitała nas rzesza kibiców. W tym momencie dotarło do mnie, że było warto. Było warto męczyć się tę dobę. Było warto nie spać w nocy i męczyć się, zadając sobie te wszystkie pytania odnośnie do sensu tego przedsięwzięcia. Było warto gapić się ciągle w to koło przede mną. Było warto wylewać siódme poty i było warto męczyć się na ostatniej pętli, gdy zaczęło już brakować sił. Było warto!

Chwilę po tym jak przybyliśmy na metę zaczęło kropić. Teraz już mogło Smile Całą dobę mieliśmy prawie idealne warunki do jazdy. Nie było ogromnego upału, nie było zimnej nocy, nie licząc jakiegoś naprawdę małego pokropienia nie mieliśmy także deszczu. Z wiatrem w końcówce także sobie poradziliśmy. Teraz już było obojętne czy rozpęta się ogromna burza czy będzie świecić słońce. Najważniejsze, że na liczniku było 750km. Udaliśmy się na zasłużony prysznic. Odświeżeni i przebrani udaliśmy się na dekorację. Tam obecny był sam Zenon Jaskóła. Przemiły gość i wielki kolarz, zaszczytem było odebrać od niego statuetkę i uścisnąć mu dłoń Smile Po dekoracji, wywiadach i całym tym zamieszaniu zostaliśmy zaproszeni na wspaniały obiad Smile Tam już nieco bardziej na chłodno porozmawialiśmy o naszym osiągnięciu i wrażeniach po wspólnej jeździe. Nadszedł czas, żeby się pożegnać i rozejść. Na szczęście zadanie było wykonane i mogliśmy się rozstać w radosnym nastroju Smile

Po przyjeździe do domu jeszcze długo byłem nakręcony i nie mogłem zasnąć. Cieszyło mnie to, że czułem się w miarę dobrze. Wieczorem zaczęły trochę boleć kolana, ale rano, po jedenastu godzinach snu nie było już po tym śladu. Tyłek także był w znakomitej kondycji Big Grin Na tyle dobrze się czułem, że do Spa w Nałęczowie (gdzie umówiłem się z Arkiem, Rafałem i Marcinem i Markiem) pojechałem… rowerem Big Grin W końcu kocham jeździć, inaczej nigdy nie przejechałbym takiego dystansu Smile

W trakcie maratonu, po przyjeździe na metę, po obiedzie, a także kilka dni później twierdziłem, że nigdy więcej takich ekstremalnych rzeczy. Byłem zadowolony z sukcesu, ale uważałem, że to szczyt moich możliwości i że trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym. Jakby mi ktoś wtedy zaproponował pobicie tego rekordu to bym grzecznie podziękował. 750km to nie była bułka z masłem, dużo mnie to kosztowało i raczej nie chciałem znowu przez to przechodzić. Planowałem, że za rok to z tego typu imprez to najwyżej Mazovia 24, Imagis, a poza tym to trening typowo pod maratony, żeby zacząć zajmować jakieś przyzwoite pozycje, bo już w tym sezonie forma zaczęła przychodzić. Puławski maraton zamierzałem jednak zostawić większym kozakom. Jest kilku gości, których spokojnie stać na 800/24.

Z czasem jednak perspektywa się zmienia. Gdy teraz zastanawiam się nad udziałem w takim maratonie nie jestem do końca pewien czy bym odmówił. W każdym razie jest jeszcze trochę czasu na to, żeby ochłonąć na dobre, rozważyć wszystkie za i przeciw i podjąć decyzję. Przygotowania do maratonu w 2010 roku na pewno wymagałyby ode mnie dobrze opracowanego i ciężkiego treningu tylko pod tę imprezę i odpuszczenia wszystkich innych startów, a nie wiem czy właśnie tego bym chciał. A już przejechanie 750km w 24h to dla mnie prawdziwy powód do dumy i coś, co chyba zawsze będę najmilej wspominał spośród wszystkich rzeczy w mojej „karierze” kolarskiej. Ten dystans budzi szacunek u wszystkich kolarzy i pozwala czuć się pełnoprawnym członkiem peletonu. Jest wielu gości, którzy zajmują dobre pozycje w maratonach mtb i szosowych, radzą sobie w XC, są po prostu mocni. Ale już ludzi, którzy mogą się pochwalić tym, że przejechali 750km w 24h nie ma zbyt wiele. I dlatego cieszę się, ze jestem jednym z nich Smile

Dane z mojego licznika:
756km
22:38
33,4avs
GrzegorzMazur.pl
Go hard or die hard!
Odpowiedz
#16
Nooooo stary!!!

Grzegorz wielki szacunek za wyczyn i tekst.
Jeszcze nie doczytałem do końca bo muszę iść do stokrotki na zakupy, ale zapowiada się ciekawie.

Teraz tylko startować w maratonie wokół Polski, albo północ-południe lub wschód-zachód, jak w ameryce :-D od oceanu do oceanu.
§1 pkt2 Regulamin odnosi się do każdego Użytkownika Forum (w tym Członków Stowarzyszenia „Rowerowy Lublin”). 100% ściemy
Odpowiedz
#17
Nic dodać nic ując. RESPECT :!:
Odpowiedz
#18
Trailer filmu z maratonu, który niebawem pojawi się w telewizji puławskiej: http://www.youtube.com/watch?v=uHkND0MCXz8
GrzegorzMazur.pl
Go hard or die hard!
Odpowiedz
#19
Fajny trailer :-) Podoba mi się tempo jazdy, bo wyraźnie je czuć przy oglądaniu :->
Moja ortografia jest pełna natury-same byki!!Big Grin
Pozdrawiam,
Paweł K.
Odpowiedz
#20
Jest już cały film: http://josearkadio.wrzuta.pl/film/10sCxz..._24godziny.

pOZBig Grinrower
Grzesiek
GrzegorzMazur.pl
Go hard or die hard!
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości