Niezły elaborat mi wyszedł ... Nie czytajcie, jeśli nie musicie. Ale tak z drugiej strony, jutro jest poniedziałek, więc jakoś ten tydzień trzeba zacząć ;-)
Zbliżał się weekend, prognozy pogody były optymistyczne, a ja nie miałem żadnych planów rowerowych … Coś trzeba było z tym zrobić
Nauczony doświadczeniem, że najlepsze samotne, krótkie wypady najlepiej wychodzą „na spontana”, w piątkowe popołudnie postanawiam jechać na wschodnie rubieże Unii Europejskiej
, mam tam 4 białe plamy niezaliczonych gmin, a jak będą siły i chęci, to zahaczę o Ukrainę. I tak profilaktycznie w piątek wieczorem udałem się do kantoru po zakup hrywien.
Sobota. Dzień wyjazdu. O godz. 09. dwadzieścia parę ;-) wyjeżdżam pociągiem do Bełżca. Niestety tak późna godzina wyjazdu z Lublina nie sprzyja turystyce rowerowej na Roztoczu. Na miejscu jestem o 12.30 (nowa gmina zaliczona!), gdzie od razu udaję się do niemieckiego obozu zagłady w Bełżcu (tak, ze świadomością piszę „niemieckiego”, bo naziści byli Niemcami …). Nie będę się rozpisywał, co czułem tam na miejscu, to po prostu trzeba zobaczyć.
Walcząc z czasem, szybko zaliczam nową gminę - Lubyczę Królewską – wiedzie do niej bardzo dobry asfalt z szerokim poboczem. Z siodełka nie widzę w tej miejscowości nic godnego zatrzymania się/zwiedzenia (żadnych znaków informacyjnych), więc jadę dalej na Jarczów (wiem, że tam jest ciekawa zabytkowa cerkiew). Odnośnie jeszcze Lubyczy, to coś, kiedyś słyszałem o bunkrach Linii Mołotowa w pobliżu – może następnym razem … Przed Żurawcami z daleka już rzuca się w oczy murowana, dawna cerkiew, obecnie kościół rzymskokatolicki, zatrzymuję się na szybką sesję foto. Do Jarczowa już niedaleko, ale czeka mnie jeszcze trochę podjazdów, więc nie będzie nudno ! Na podjeździe patrzę na licznik, który wskazuje 36,1 stopni … Chwilę jeszcze się męczę i jadę już z górki do Jarczowa – niestety jakość asfaltu nie pozwala osiągnąć dużej prędkości. Praktycznie na końcu Jarczowa po lewej stronie ukazuje mi się najpierw kościół, a tuż przy nim zabytkowa, modrzewiowa cerkiew. Tutaj oczywiście się zatrzymuję i … podziwiam Następny punkt na mojej mapie w głowie, to Machnów Stary i Nowy – tam na dzień dobry zaskakuje mnie widok olbrzymich (ponad 2 m) roślin – jak się okazuje, to barszcz Sosnowskiego (zwany „zemstą Stalina”, wcześniej tylko czytałem o tym, że może on urosnąć do takich kolosalnych rozmiarów, no cóż – podróże kształcą ;-) ). W Machnowie Starym robię krótką przerwę na zdjęcia bardzo zaniedbanych nagrobków na starym cmentarzu, po czym udaję się do Machnowa Nowego, gdzie kolejna sesja foto – tym razem kościół i jego oryginalne otoczenie. Patrzę na zegarek i stwierdzam, że w takim tempie to mam do wyboru: albo zaliczę jeszcze szybki wypad za wschodnią granicę i zajadę na miejsce „odpoczynku” ;-) po zmroku ... albo rezygnuję z Ukrainy i zajadę za dnia. Szybkie postanowienie – pojawia się opcja nr 3 - koniec zwiedzania, koniec turystyki, trzeba szybko odwiedzić sąsiadów ze wschodu i upiec dwie pieczenie na jednym ogniu – zdobyć Ukrainę i zajechać za dnia. Wrzucam przełożenie blat-ośka i hejaaaa – kolejna gmina na koncie – tym razem Ulhówek. Myślę sobie, „nie jest źle”, przejście w Dołhobyczowie coraz bliżej, ale jakże mogłem się mylić … na trasie daje mi w kość Grzęda Sokalska
https://pl.wikipedia.org/wiki/Grz%C4%99da_Sokalska
Niby przewyższenia nie duże, ale temperatura daje w kość (cały czas powyżej 30 stopni), hopki – prawie jak na moich rodzinnych Mazurach – tyle że brak jezior i nawierzchnia jeszcze gorsza. Mimo to udaje mi się podczas jazdy zrobić „z ręki” kilka zdjęć. Czas ucieka, jednak wizja przetestowania przejścia granicznego dostępnego od 1 lipca dla pieszych i rowerzystów i finisz za dnia stają się na szczęście coraz bardziej realne.
Po upale i podjazdach, na ok. 84 km ukazuje się tablica „Dołhobyczów” – ihhhhaaaaa – zaraz zdobędę Ukrainę ;-) Wjeżdżam do Dołhobyczowa szybkim zjazdem, lecz muszę hamować by „ofocić” odnowioną cerkiew. Kilkaset metrów dalej widzę interesującą wieżę kościoła, w kierunku którego jadę i tu również nie omieszkam się zatrzymać by zapisać w postaci kilku megabajtów ciekawą architekturę budowli. Zapis elektroniczny ukończony, jadę na przejście graniczne. Znak uprzejmie mnie prosi bym skręcił w prawo – na wschód. Po przejechaniu ok. 4 km wjeżdżam na terminal, oczywiście wcześniej obowiązkowa fotka przy znaku granicy państwa. Tak buńczucznie ogłaszane nowootwarte przejście graniczne w Dołhobyczowie dla pieszych i rowerzystów wcale nie okazuje się przejściem dla rowerzystów … Krawężnik goni krawężnik – nie taki niski, jakieś 20 cm na oko … Za każdym razem musiałem się zatrzymywać i schodzić z roweru by je pokonać. Oznaczenie terminalu informujące, którędy mogą przejść/przejechać piesi/rowerzyści też pozostawia wiele do życzenia. Usprawiedliwić placówkę może tylko fakt, iż jest to projekt pilotażowy (przejście graniczne w takiej formie będzie czynne do końca grudnia br.). Dobra, koniec narzekania – na zdecydowany plus jest za to „załoga” przejścia – bardzo mili funkcjonariusze SG, zarówno po stronie PL jak i UA – cała odprawa trwała jakieś 5 min. + 1 min. na pouczenie, co i w jakich ilościach mogę wwieźć na terytorium RP. Zapytano się mnie, na jak długo jadę na Ukrainę – ja im na to, że „tylko do sklepu, dziś nie mam czasu na zwiedzanie” – uśmiech na ich twarzach bezcenny. Przejeżdżam przez przejście, oczywiście znowu obowiązkowa fotka, poza granicami UE Po kilkuset metrach wjeżdżam do najbliższej miejscowości (wioski) - Uhryniv. Przy wjeździe informacja po polsku, iż zapraszają do sklepu – 300 m. Objeżdżam wioskę po kilku ulicach i moje 1sze wrażenie – bieda. Status społeczny to dla mnie żaden wyznacznik, oceniam ludzi po tym jacy są, jak się zachowują, jak traktują innych, a nie ile mają, na co ich stać lub nie. Zapadł mi w pamięci szczególnie jeden widok – młoda dziewczyna, która niosła chleb, nic innego, tylko chleb – taki zwykły bochenek, nie był to chleb pokrojony, zapakowany w folię, nie niosła go w żadnej reklamówce, worku foliowym, po prostu w ręce niosła chleb. Zdjęcia nie zrobiłem, nie odważyłem się. Nie wiem czemu, ale ten moment, ta chwila na pewno zawsze mi będą się kojarzyły z Ukrainą.
Niestety nie mam tyle czasu na dłuższe „zwiedzanie”/”obserwacje” i zaliczam jeszcze obiecany pracownikom SG sklep - jeden z dwóch w tej miejscowości. Przed sklepem ciekawa sytuacja: zsiadam z roweru, podchodzi do mnie chwiejnym krokiem dwóch panów 50 + i pytają się; „Z Polszy?”, ja im: „Z Polszy”, po czym jeden, jak i drugi podają mi rękę i idą do sklepu po piwko Sklep, to typowy wiejski wyszynk – spośród wszystkich produktów w swojej ofercie najwięcej mieli alkoholu. Z uwagi, iż nie jestem specjalistą w tej branży , wziąłem, to co sprzedawczyni poleciła (pewnie wyszedłem na tym jak Zabłocki na mydle, ale nie o to przecież chodzi). 1 kg chałwy kosztował mnie 7 zł, do tego 3 piwa po 10 hrywien i 0,5 L wódki za 61 hrywien.
To była moja pierwsza wizyta na Ukrainie, ale na pewno nie ostania. Cały zadowolony, że udało mi się zrealizować spontaniczny cel i odwiedzić na rowerze Ukrainę (chociaż krótko, ale jednak), wracam przez przejście. Tam, po stronie polskiej czekał już na mnie Pan celnik… Pyta się mnie co wwożę na terytorium RP – ja mu na to, iż 1 kg chałwy, 3 piwa i 0,5 L wódki, on na mnie oczy i pyta się, czemu tylko 0,5 jak można 1 L – ja mu na to, iż zakupioną wódkę traktuję raczej jako pamiątkę, niż artykuł spożywczy przeznaczony do spożycia – uśmiechnął się. Następne pytanie – czy przewozi Pan papierosy ? Teraz właśnie przypomniałem, że to najbardziej „dochodowy” towar … Odpowiadam mu, że papierosów nie mam – znowu oczy na mnie – nie uwierzył, poprosił o otworzenie sakw (miałem 2 małe sakwy Crosso 15 L każda), rzucił okiem do środka i machnął ręką. Uprzejmie go poinformowałem by się przyzwyczajał do takich turystów na rowerze, których celem głównym jest zwiedzanie, a nie zakup „wysoko opłacalnych dóbr” ;-)
Zadowolony z wizyty na Ukrainie, wracam do Dołhobyczowa, wrzucam kierunek na północ wzdłuż wschodniej granicy – szybko mijam Kryłów (robię krótką przerwę na moście na Bugu na uzupełnienie bidonu i żołądka – cały jeden banan nie zajeżdżam już pod ruiny zamku, szkoda czasu, byłem tam 2 lata temu), dalej mijam Czumów, w Gródku szybkie foto na wieżę widokową, którą również wcześniej „zaliczyłem” i prosta na Hrubieszów, potem w kierunku Zosina na Orlenie szybka zimna Pepsi z lodówki i jest moc na ostanie kilkanaście kaemów do „punktu docelowego”, przed Strzyżowem jeszcze fotki zachodzącego słońca. Po przejechaniu 145 km jestem u celu Jednak co spontan, to spontan To lubię !
Drugi dzień – to już powrót ze wschodu – szału nie było, oby do Chełma, a stamtąd pociąg o 15.27 do Lbn. Obrany kierunek to Horodło – Teratyn (najgorsze asfalty ever !), a potem już wojewódzką do Chełma. W słuchawkach słyszę „Hard as a rock” AC/DC – jest moc ! Czuje ogień w nogach – tak można jechać na Chełm. Niestety mój entuzjazm szybko się kończy – wszak do Chełma, obojętnie z której strony ZAWSZE jest pod górkę, do tego woda mi się kończy a do odjazdu pociągu coraz mniej czasu. Nie lubię takiej jazdy pod presją czasu – turystyka nie na tym polega ;-) Mimo wszystko jestem na dworu głównym PKP na 10 min. przed odjazdem. Zacier był niezły …
Dojechałem do Lbn i tu się kończy moja spontaniczna wycieczka. I jeszcze trochę statystyk:
Ślady z trasy:
https://www.strava.com/activities/339592708
https://www.strava.com/activities/339592831
Spalanie:
1szy dzień: 6 bananów, 2 Crossainty, 2x izotonik 0,7, 1x Pepsi 1 L/07 L ?, 2x woda niegaz. 1,5 L z tabletkami musującymi typu Isostar
2gi dzień: zero jedzenia w trasie (obiad w domu), 2x woda niegaz. 1,5 L z tabletkami musującymi typu Isostar
Najważniejsze, czyli zdjęcia wrzucę wkrótce