Ponieważ właśnie zmyłam resztki błota ze Shreka, które przyjechały ze mną aż z Włoch, a do pralki wrzuciłam ostatnie rzeczy, na których pranie jakoś dotąd nie miałam czasu, uznaję ten wyjazd za zakończony i wreszcie mogę parę słów napisać.
Do rzeczy.
W dniach 22-30 sierpnia uczestniczyłam w wyjeździe zorganizowanym przez
Klub 80rowerow.pl . Nasz kierunek to były Dolomity, a dokładniej znana pewnie narciarzom Cortina d'Ampezzo. Pominę długą historię skąd w ogóle pomysł pojechania tam (fakt, że chciałam jechać, ale dopiero za rok, może dwa lata), powiem tylko tyle, że we Włoszech zakochałam się od pierwszego wyjazdu tam, ale dotąd byłam na zwykłych objazdówkach po najpopularniejszych włoskich miastach. Ile razy dotąd tam jeździłam, zawsze przez góry przejeżdżałam nocą i nigdy wcześniej nie było mi ich dane zobaczyć (takie życie...). Kiedy jednak z bratem znaleźliśmy tę ofertę to nie musiałam się długo zastanawiać- chciałam pojechać nawet tylko po to, żeby posłuchać (moim zdaniem) najpiękniejszego europejskiego języka i spróbować prawdziwej włoskiej kuchni, a ewentualne jeżdżenie to tylko taki dodatek :mrgreen: I tak w ciągu niespełna tygodnia załatwiliśmy z Wojtkiem urlopy i wpłaciliśmy zaliczkę, przez co jeszcze w styczniu byliśmy już na liście :mrgreen:
I tak po kolei.
22.08- sobota
O 20 zbieramy się z innymi uczestnikami wyjazdu na parkingu przy dworcu głównym w Krakowie, ładujemy rowery na przyczepę, a bagaże i nas samych do busa. Po drodze w Katowicach zgarniamy jeszcze dwie osoby i kontynuujemy całonocną podróż do Włoch.
23.08- niedziela
Około 12-13 zajeżdżamy do Cortiny. Jeszcze po drodze wyprzedzamy trenującą grupę Tinkoff :-D czyli chyba jedziemy w dobrym kierunku.
Dojeżdżamy na
camping. Jest on ogromny (jednego dnia zmierzyłam czas potrzebny na dojście z łazienki do naszego namiotu- 4 minuty w jedną stronę :-P potem jeździłam na rowerze :-D ). Na miejscu okazuje się, że przed nami przyjechało tu już dwóch innych uczestników wyjazdu, którzy jechali własnym samochodem ;-) Rozbijamy namioty, przebieramy się i jedziemy rozprostować kości po długiej podróży. Objeżdżamy Cortinę, zajeżdżamy na włoską pizzę, potem nad jeziorka, których nazwy nie znam :-D i kończymy zjazdem przez łąkę (ciekawe czy wiecie co mi się przypomniało :-P ) do campingu. Krótka integracja i idziemy spać ;-)
24.08- poniedziałek
W nocy obudził nas jakiś kot włamujący się do namiotu (zostawiliśmy żarcie w przedsionku) i deszcz. Rano wciąż pada, gór nie widać. Pada decyzja- pakujemy się w busa i jedziemy do San Vito na zakupy (bo nikt jedzenia z Polski nie przywiózł). Przy okazji część osób kupuje plandeki, żeby zabezpieczyć namioty przed deszczem, plus jedną wielką plandekę, żeby zrobić zadaszenie nad naszym stolikiem.
Około 14 dostajemy informację, że do 16 mamy okienko pogodowe :-D Czyli wsiadamy na rowery i... w niecałe 2 godziny wjeżdżamy na wysokość 2190 m n.p.m. (camping był położony na wysokości ok. 1100 m n.p.m.). Praktycznie cały podjazd jest asfaltowy, dopiero na górze zaczyna się żwir i kamienie. Dojeżdżamy do schroniska pod Croda da Lago, chcemy jechać jeszcze wyżej, ale pogoda jest kiepska- na ciuchach osadza się mgła i mimo, że w zasadzie nie pada, wszystko robi się mokre. Dodatkowo czeka nas powrót i chcemy wrócić jednak za widoku ;-) odwrót i powrót po śladach.
Niestety, na tym żwirowo-kamienistym odcinku jedna z uczestniczek notuje upadek, który skutkuje złamaną ręką :-(
25.08- wtorek
W nocy jeszcze padało. Wstajemy rano, pogoda nie napawa zbytnim optymizmem, ale w sumie teraz nie pada. Decyzja- jedziemy na krótką pętlę, żeby na wypadek załamania pogody wrócić na camping. W międzyczasie się rozpogadza i wreszcie widzimy góry :-D
Na podjeździe zrywam łańcuch na spince, a że moją zapasową spinkę ma Wojtek i jest on daleko z przodu, to muszę szukać brakujących elementów wśród kamyków i tracę na tym sporo czasu :-? W końcu znajduję, zapinam i... odkrywam, że nie potrafię ruszyć pod górę :-D (co do końca wyjazdu się zmieniło). Dopycham rower do grupy, kawałek potem jedziemy, ale po jakimś czasie ścieżka leci tak ostro w górę, że niemal wszyscy pchają. Po drodze gubimy się na rozwidleniu szlaków, musimy trochę się cofnąć. Wyjeżdżamy z lasu i jedziemy kawałek zboczem góry, mając widok na Dolomity.
Zjeżdżamy do San Vito żeby coś zjeść, ale akurat trwa siesta :-> Znajdujemy otwartą pizzerię, a gospodyni widząc nas, wygania innych klientów, żeby zwolnić dla nas miejsca na zewnątrz :-D z San Vito mamy jakieś 10-12 km ciągłego delikatnego zjazdu do Cortiny ;-) Po przyjeździe na camping szybki prysznic i jedziemy odwiedzić Natalię w szpitalu (musiała mieść rękę składaną operacyjnie). Gdy wychodzimy ze szpitala znowu pada deszcz- ostatni raz na tym wyjeździe ;-)
26.08- środa
Pobudka, wychodzę z namiotu i wreszcie widzę te góry w pełnej okazałości ;-) Śniadanie i znowu szorujemy pod górę do centrum Cortiny (nawiasem mówiąc- tam człowiek ma albo z górki, albo pod górę, nie ma płaskich powierzchni :-D a że nasz camping był położony w dolinie rzeki, to ośmielę się powiedzieć, że byliśmy w najniższym punkcie Cortiny). Wjeżdżamy do BikeParku i ja osobiście tutaj na przemian pcham rower lub na nim jadę (momentami było ostro). Dojeżdżamy do schroniska nad jeziorem Ghedina, a potem dalej w górę po żwirowych serpentynach na wysokość 1797 m n.p.m. Nie wiem, co to za góra była :-D ale była z niej bardzo ładna panorama na Dolomity ;-) Zjeżdżamy inną trasą, zahaczamy znowu o jezioro i dzielimy się na dwie grupy- jedna zjeżdża bikeparkiem, druga (w której byłam ja)- asfaltami, z których można podziwiać położoną w kotlinie Cortinę.
Wieczorem jedziemy jeszcze na polanę położoną nad naszym campingiem, skąd podziwiamy nocny krajobraz, księżyc w pełni i rozmawiamy o szpiegach w sportach motorowych :->
27.08- czwartek
Jak to powiadali starożytni górale: "żarty się skończyli", robimy poważną trasę. Dojeżdżamy do centrum Cortiny, a dalej szeroką, żwirową drogą w kierunku Dobiacco. Jest non stop w górę, ale podjazd bardzo delikatny i rozciągnięty na kilkanaście kilometrów. Po drodze wjeżdżamy na jakąś przełęcz, która jest położona na wysokości ok. 1500 m n.p.m., a potem zjeżdżamy w dół do Dobiacco, a następnie przez Ferrarę (ale nie tę znaną Ferrarę) i Ponticello wtaczamy się na wysokość 2030 m n.p.m. Zjeżdżamy z powrotem na przełęcz (inną drogą) i wracamy żwirem do do Cortiny. Niestety, tym razem na zjeździe ja notuję lot z roweru, ale prócz siniaków na szczęście nic innego się nie dzieje.
To była najdłuższa wycieczka- 90 km i ok. 1700 m przewyższeń, ale widoki na górze warte były każdego przejechanego metra :-)
28.08- piątek
Plan na piątek- Tre Cime, coś w rodzaju polskiego Giewontu, czyli góra, która występuje na każdej pocztówce z Dolomitów :-)
Żeby pokombinować, to najpierw wjeżdżamy koleją kabinową na Falorię (pakujemy rowery do kolejki), zjeżdżamy z Falorii, wjeżdżamy wyciągiem krzesełkowym na Monte Cristallo i stamtąd zjeżdżamy do Ospitale.
W zasadzie słowo "zjeżdżamy" jest mocno na wyrost w moim przypadku. Po moim upadku poprzedniego dnia jestem tak zblokowana, że nie daję rady zjechać i rower większą część trasy sprowadzam :-( Do tego dochodzi obolałe kolano, na którym nie byłabym w stanie się utrzymać z tyłkiem za siodełkiem. Wsiadam tylko na wypłaszczeniach, ale i tam Shrek szybko się rozpędza.
Z Ospitale zaczyna się podjazd- najpierw pod Misurinę, potem do schroniska pod Tre Cime. Słońce przygrzewa, większa część trasy jest nieosłonięta, więc praży nieźle. I jakieś 10-12 km non stop pod górę, ale szczerze mówiąc wolę ten podjazd niż zjazd :-D
Na Tre Cime dojeżdżam ze stratą około 30 minut do osoby, która wjechała pierwsza :-D (ale nie jestem ostatnia ;-) ). Po drodze Włosi dopingują mnie "Forza! Forza!", jakiś człowiek proponuje mi podwiezienie na stopa :-D a generalnie wszyscy się uśmiechają i próbują tłumaczyć po angielsku, że już niedaleko (najlepszy był pan, który mi powiedział, że jeszcze tylko jakieś 50 metrów... po czym okazało się, że po tych 50 metrach miałam jeszcze ze 200 do zrobienia w pionie :-D czyli kilometrowo niecałe 2 km).
Dojeżdżam pod schronisko, wypijam najlepszą colę w życiu, wcinam najlepsze ciasto z malinami w życiu. Przeżywam kryzys, ale po ok. 10 minutach ogarniam się, jedziemy trochę dalej na fotkę. w ten sposób ustanawiam swój rekord wysokości, na którą wjechałam rowerem- 2353 m n.p.m. :-D Ze smutkiem uznaję, że raczej mało prawdopodobne, żebym jeszcze kiedyś miała tak wysoko wturlać się na rowerze.
Kilka fotek i zaczynamy zjazd po asfalcie. Wystarczyło na moment puścić klamki, a rower pędził już ponad 50 km/h, co na tej trasie nie było fajnym dla mnie uczuciem. Raz- droga bardzo pokręcona, zakręt za zakrętem. Dwa- na górę wjeżdża mnóstwo samochodów (w tym autobusy), które zakręty albo ścinają, albo biorą z takim zamachem, że idą na czołówkę. Mniej więcej po przejechaniu 2/3 trasy muszę się zatrzymać, bo nagrzały mi się tarcze hamulcowe (mimo hamowania pulsacyjnego). Ten sam problem ma mój brat, a po chwili dojeżdża do nas Ania, która... w ogóle nie ma hamowania bo jej się hamulce popsuły. Drugi przewodnik próbuje naprawić hamulce Ani, ale niewiele to daje, w tym czasie moje tarcze ostygły i mogę jechać dalej.
Dojeżdżamy do Misuriny, znowu przerwa techniczna na naprawę hamulców, znowu bez efektów, więc nasz przewodnik Marcin zamienia się z Anią na rowery. Udajemy się w kierunku Cortiny, po drodze mamy jeszcze jeden kawałek podjazdu, a potem już jakieś 12 km non stop w dół :-D
29.08- sobota
Śpimy do oporu (u mnie do 7.30... nie poznaję siebie). Pakujemy nasze obozowisko, rozdzielamy garnki, sztućce, kubki pomiędzy ich właścicieli i z żalem wsiadamy do busa. Po drodze zatrzymujemy się w San Vito na pizzę, lody i kupujemy pamiątki. A potem już powrót autostradą przez Włochy, Austrię, Czechy do Polski. Z okna busa jeszcze raz oglądamy te niezwykłe góry. Ponieważ powrót idzie wyjątkowo sprawnie, w Austrii zatrzymujemy się najpierw w Villach, a potem jeszcze na jakiś czas nad jeziorem Worthersee przy autostradzie.
Do Katowic dojeżdżamy ok. 9.20, w Krakowie na parkingu jesteśmy przed 11. I tak oto kończy się ten wspaniały wyjazd.
Kilka refleksji:
1) Wysoka kultura jazdy włoskich kierowców.
W czasie wyjazdu wiele razy korzystaliśmy z dróg publicznych, w tym także takich o dużym stopniu natężenia ruchu. Ani razu nam nie zdarzyło się, żeby ktokolwiek wyprzedzał mnie na odległość lusterek (poza podjazdem na Tre Cime, ale tam było bardzo wąsko). Ponadto, jednego dnia wraz z 3 osobami skręciłam nie tu, gdzie trzeba, zatrzymaliśmy się na środku drogi :-D Za nami jechał jakiś pan samochodem, który tylko się uśmiechnął i nam pomachał (w Polsce by nas pewnie obtrąbił i jeszcze by nam insynuował, że mamy coś wspólnego z najstarszym zawodem świata).
2) Sympatyczni ludzie
Zdarzało nam się jeździć po chodnikach (zwłaszcza powrót ze sklepu- zgodnie z przepisami musielibyśmy grzać drogą jednokierunkową ostro pod górę, a tymczasem nasz camping był w przeciwnym kierunku w dół). Pojechaliśmy chodnikiem, ja próbowałam po włosku "attenzione", generalnie ludzie nam się usuwali z drogi. Jeden pan jednak wszedł mi pod koło- nic się nie stało, zatrzymałam się, podparłam nogą, a ten zaczął mnie przepraszać (po angielsku) że on mi zaszedł drogę (pieszy rowerzyście na chodniku!).
Dla równowagi- na Tre Cime inny typ dźgnął mnie kijem w plecak :-P
3) Podjazdy
Na początku wyjazdu sporo pchałam rower pod górę. Problemem nie był brak siły czy kondycji (która, mówiąc wprost, na kolana nie rzucała, ale jednak rezerwę jakąś miałam) a po prostu brak przyzwyczajenia do tak długich podjazdów. Jak dotąd nigdy w życiu nie miałam okazji jechać non stop 12 km pod górę ze średnim nachyleniem 10-12% (czasem i więcej) i to po żwirze :-D Z czasem to się zmieniło i podjeżdżając pod Tre Cime powiedziałam sobie, że nie przepcham roweru ani o centymetr :-D Wprawdzie kilka razy zatrzymywałam się (raz nawet na jedzenie), ale słowa dotrzymałam ;-)
4) Zjazdy
No tu to dałam ciała :-( W całej grupie w tym zakresie miałam najmniejsze umiejętności techniczne. Zjazdy może nie były bardzo strome (czyt. nie było ścianek, telewizorów, korzeni), ale były odcinki po kilka kilometrów w dół po luźnym żwirze lub kamieniach, hamowanie na czymś takim to był dla mnie koszmar, bo na ogół blokowało mi się koło i się ześlizgiwałam. Shrek błyskawicznie nabierał prędkości, dodatkowo co chwila były ostre zakręty za żwirze albo przerzucone przez drogę belki (odprowadzające wodę).
Po czwartkowym upadku byłam bardzo zła i kładłam się spać prawie z płaczem i z postanowieniem, że w piątek nie jeżdżę. Rano w piątek próbowałam coś o tym przebąknąć, ale dostałam krótkie hasło: "najwyżej sprowadzisz, pewnie nie ty jedna". No cóż, sprowadziłam. Jako jedyna :-D ale chyba bym sobie nigdy nie darowała, jakbym w piątek nie pojechała na Tre Cime ;-)
5) Lęk
Nie chcę się zbytnio tu rozpisywać i zanudzać, ale faktem jest, że w tamtym roku wiele rzeczy odpuściłam i szukałam innych zajęć niż rower. Po się na wyjazd w Dolomity dostałam kopa, że muszę się przygotować, a żeby jeździć trzeba jeździć ;-) Jakiś tam krok do przodu zrobiłam, wiem z czym teraz mam problemy, ale świadomość, że dałam radę, jest dla mnie niezwykle budująca ;-)
FOTKI - na razie tylko kilka, bo nie moje. Zdjęcia robił Wojtek, ale chce je jeszcze poprawić, więc nie wiem kiedy swoje wrzucę. Na razie zatem tylko kilka, żeby wycieczka była zaliczona :-P
I jeszcze podziękowania ;-)
- dla Tomka TKT za pożyczenie namiotu i garów- mieliśmy gdzie spać i w czym gotować :-D
- dla garstki osób, która wiedziała, gdzie jadę i się nie wygadała :-D
- dla WSZYSTKICH uczestników wyjazdu (było nas łącznie 11 osób) za super atmosferę i że na mnie czekali (nie wiem, czy kiedykolwiek tutaj znajdą tę informację, może co najwyżej Piotrek ;-) )
Aaaale długo wyszło ;-) Można by jeszcze dłużej, ale o po co pisać wszystko od razu ;-)