Więc teraz ja się wypowiem:
Zarejestrowałem się wczoraj, było nawet miło, do tego dostałem numerek 777, więc pomyślałem, że nie jest źle
Pierwsze rozczarowanie przyszło gdy zajrzałem do pakunku z fantami - rewelacji nie było, podobno w poprzednich latach bywało lepiej, no ale cóż, to nieważne, liczy się ściganie - pomyślałem.
Na starcie ładnie ustawiłem się tuż pod taśmą swojego sektoru (niestety E). Wyścig się zaczął, zacząłem przeskakiwać do przodu, mijałem dużo ludzi zarówno na początku na błocie, jak i później na asfalcie. Później sytuacja już w miarę się wyklarowała, a ja dalej częściej wyprzedzałem niż byłem wyprzedzany. Po kilku km licznik odmówił mi posłuszeństwa. Tym także się nie przejąłem, bo pozycję w stawce da się łatwo ustalić, a prędkościomierz nie jest aż tak potrzebny, i tak się jedzie na tyle, na ile noga podaje. Po ok 12 km był duży, błotnisty podjazd, na którym wiele osób podchodziło. Oczywiście podjechałem cały. I na tym miłe sprawy się kończą.
Kilka chwil później miałem już zerwany łańcuch i tylko przyglądałem się jak kolejni ściganci mnie mijają. Okazało się, że pech miał miejsce po przejechaniu 13km
Ktoś pożyczył mi nawet skuwacz i spinki, ale tym to trzeba się umieć posługiwać
Sam sobie jestem winien, że nie dawałem rady tego zrobić. Minął mnie Marcin, który zapytał co tam, powiedziałem, że dam radę i podziękowałem za pomoc. Na chwilę zatrzymał się także Bartek. Później nadjechał Karcer, który był już po wymianie dętki, więc postanowił mi pomóc. We dwóch też dużo nie uradziliśmy, więc nie było sensu, żeby dalej ze mną stał. Powoli wyprzedzali mnie ostatni w stawce zawodnicy. Po 40 minutach dałem za wygraną i postanowiłem dojść do mety z buta (oczywiście nie po trasie
).
Za kilkanaście minut był pierwszy bufet, a tam też serwis. Gościu naprawił mi rower w 3 minuty, ja coś tam zjadłem w międzyczasie i rzuciłem się w pogoń (a właściwie 50km jazdę indywidualną na czas w błocie). Postanowiłem zrobić sobie dobry trening. Jechało mi się naprawdę dobrze, droga była wolna, nie musiałem nikogo omijać, złapałem rytm i jakoś szło. Zacząłem liczyć ludzi, których wyprzedzałem. Na początku nie było ich zbyt wiele.
W Kazimierzu kulturalnie pokonałem podjazd jadąc chodnikiem, na końcu czekał mnie bufet. Napiłem się w biegu, wziąłem batona i banana i pognałem dalej. Banan oczywiście za chwilę wypadł mi z kieszeni, ale tym się akurat nie przejąłem - to nie pierwszyzna
Cisnąłem ostro, mimo, że hamulce się kończyły, a rower był wręcz zaklejony błotem, nie mówiąc już o mnie
Ale przerzutki działały, koła się kręciły, nie było źle
Błoto było wszędzie, ale ani razu (nie licząc dwóch niegroźnych wywrotek w przeciągu minuty - na jakiejś łące) nie schodziłem z roweru. Wszystkie podjazdy do końca pokonałem i to nawet w niezłym tempie, na żadnym błotku także się nie wypiąłem
Do trzeciego bufetu łyknąłem tylko 15 osób, ale ciągle zbliżałem się do ogonów. Później już regularnie zacząłem wyprzedzać. Gdzieś tam minąłem Kubę, który na swoim topornym sprzęcie walczył dzielnie z dystansem. Na metę wpadłem około 14:40. Po drodze wyprzedziłem 46 osób. Ukończyłem na 251 miejscu w open na 330, którzy wystartowali (294 dojechało do mety, bo defektów było niestety więcej).
Mogę tylko żałować, że przydarzył mi się ten defekt, no i oczywiście tego, że d... ze mnie, a nie mechanik. Jakbym nie stracił tej godziny, którą łącznie pochłonęła akcja z łańcuchem i nie zmarzł tam na tym polu, to byłbym może ok. 60 miejsca. Ale jakby babcia miała wąsy...
Kilka uwag co do samej Skandii: Wyścig przereklamowany. Myślałem, że będzie o niebo lepiej niż na Mazovii, ale tak nie było. Było tylko trochę lepiej. Na plus na pewno należy zaliczyć to, że bufety były i to były do samego końca. Na bufetach były bananki i jakieś ciastka co także się chwali. Batoniki natomiast były średnie, brak izotoników i żelków to także duży minus. Co do posiłku regeneracyjnego: kiełbaska i karkówka smaczne - to fakt. Ale czy to jest posiłek dla kolarza? Śmiem wątpić. Do tego mało gadżetów dodawanych na starcie. Generalnie impreza lepsza od Mazovii, ale niewiele.
Co do trasy: poprowadzona przez dużo ciekawych terenów, ładna, ale: gdyby nie błoto to byłaby bardzo łatwa. Duży minus dla tych co nie lubią asfaltów, bo było ich naprawdę sporo (mi to nie przeszkadzało, bo ja na nich czuję się dobrze, poza tym w błotku takie miejsca się raczej przydają do odpoczynku). Jeśli chodzi o mnie to naprawdę błotko mi się baaaardzo podobało i jechało mi się świetnie. Tylko szkoda, że był to trening, a nie wyścig. Eh, gdyby nie ten łańcuch...
Podziękowania:
- Karcerowi - dzięki za pomoc na trasie i za transport do Lublina
- Gościowi, który pożyczył mi skuwacz i spinki
- Wszystkim innym (m.in Bartkowi, Velverne16 itd.), którzy i zainteresowali się sytuacją z łańcuchem i tym, którzy kibicowali mi na trasie
- Serwisantowi, który doprowadził mój sprzęt do ładu
- Piotrkowi Gutkowi - za przechowanie plecaka na czas wyścigu
PS. Jak to mawiała matka Forresta Gumpa: shit happens. Teraz tylko trening, trening i na lubelskiej Mazovii zaatakuję ze zdwojoną siłą
Trzeba się w końcu odkuć